Gina Haspel, pierwsza w historii kobieta-dyrektor CIA, w publicznych wystąpieniach po objęciu funkcji w maju 2018 r. zaakcentowała potrzebę zmiany dotychczasowych priorytetów Agencji. Zasugerowała powrót do źródeł, a więc do zasadniczej misji, jaką zarysowano przed CIA w 1947 r. – gromadzenia informacji wywiadowczych dla wsparcia decyzji politycznych. Główny wysiłek wywiadowczy ma się koncentrować na państwach, a nie, jak obecnie, na aktorach niepaństwowych. Nie jest tajemnicą, iż od kilku dekad, a po 11 września 2001 r. w szczególności, CIA skupiła znaczną część swoich zasobów na globalnych działaniach antyterrorystycznych oraz na wsparciu operacji wojskowych w Iraku, Afganistanie i Syrii. Militaryzacja CIA to część szerszego problemu, który można określić mianem uwojskowienia polityki zagranicznej supermocarstwa.
O macoszym traktowaniu amerykańskiej dyplomacji przez D. Trumpa zaświadczają kolejne cięcia wydatków w Departamencie Stanu i Agencji Międzynarodowego Rozwoju USA. Jednocześnie we wniosku budżetowym na 2020 r. o 5% zwiększono wydatki Departamentu Obrony. Jeśli Kongres przyjmie proponowany budżet, będzie to trzeci rok wzrostu wydatków na wojsko. Budżet obrony to ok. 700 miliardów dolarów , zaś wydatki na dyplomację i rozwój to rząd kilkudziesięciu miliardów dolarów.
W marcu 2019 r. w wywiadzie w publicznym radiu (NPR) były dowódca wojskowy NATO, emerytowany admirał James Stavridis zauważył, iż nadmierne wydatki na obronę pokazują problematyczne podejście Ameryki do polityki zagranicznej. Jego zdaniem dyplomacja to medycyna zapobiegawcza, która pomoże uniknąć kosztownych zabiegów chirurgicznych tj. operacji wojskowych. Robert Gates, były sekretarz obrony, zauważył, iż USA ma więcej ludzi na lotniskowcach (których jest 12) niż w całej służbie zagranicznej. Już w 2008 r. Gates ostrzegał przed „pełzającą militaryzacją” polityki zagranicznej USA. Wyraził wówczas opinię, iż receptą USA na zwycięstwo nie może być zabijanie, a wojsko powinno pełnić rolę wspierającą dyplomatów w „stosunkach Ameryki z resztą świata”, a nie odwrotnie.
W tym samym tonie wypowiadał się Michael Mullen, były przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabu. W przemówieniu na stanowym Uniwersytecie Kansas w 2010 r. wyraził zaniepokojenie rosnącą rolą Departamentu Obrony w polityce zagranicznej. Wyraził to wprost: „Polityka zagraniczna USA jest nadal zbyt zdominowana przez wojsko, zbyt zależna od generałów i admirałów, którzy kierują naszymi dowództwami za granicą. Jedna rzecz to móc i służyć jako pogotowie ratunkowe, inna zaś zawsze być szefem straży pożarnej”. Błędne koło jego zdaniem polega na tym, że politycy mają większe zaufanie do wojska niż do innych agencji i zwiększają finanse Departamentu Obrony, a to sprawia, iż wojsko ma jeszcze większe zdolności niż inne instytucje bezpieczeństwa, przez co te ostatnie cieszą się coraz mniejszym zaufaniem. Zamiast dbać o równowagę w sferze bezpieczeństwa, politycy traktują armię jako lidera w polityce zagranicznej.
Co ciekawe, jeszcze niedawny sekretarz obrony, nominat D. Trumpa, Jim Mattis stwierdził, że jeśli nie zamierza się wydawać pieniędzy na dyplomację i rozwój, to należy kupić więcej amunicji, ale operacja będzie droższa i bardziej bolesna.
Chociaż od ponad dekady zarówno politycy, jak i eksperci bezpieczeństwa narodowego ostrzegają przed militaryzacją amerykańskiej polityki zagranicznej, w której Stany Zjednoczone odniosły niewiele sukcesów, to niedawna propozycja budżetu administracji Trumpa budzi obawy, że sytuacja może się tylko pogorszyć. Względny wpływ Departamentu Obrony na inne instytucje bezpieczeństwa narodowego wciąż rośnie. Administracja po raz kolejny zwraca się do wojska, aby rozwiązywało problemy polityki zagranicznej.
Pozornie dwie odrębne kwestie, czyli permanentne wykorzystywanie wojska jako narzędzia polityki zagranicznej oraz militaryzacja działań CIA, są w istocie odsłonami tego samego problemu. Nadmierne poleganie na Departamencie Obrony i jego dominacja wśród instytucji bezpieczeństwa narodowego doprowadziły do quasi-podporządkowania wywiadu operacjom wojskowym. Wpływ Pentagonu na CIA i wywiad narodowy ujawnił się jednak wiele lat przed 11 września 2001 r.
Prawie ćwierć wieku temu ówczesny prezydent Bill Clinton podpisał dyrektywę decyzyjną PDD-35, nadając wsparciu wywiadowczemu operacji wojskowych rangę misji o najwyższym priorytecie w czasach wojny. Dokument ten był wynikiem wieloletniej debaty w kołach polityczno-wojskowo-wywiadowczych, ale przede wszystkim konsekwencją wojny w Zatoce Perskiej z 1991 r. Gen. Norman Schwarzkopf, naczelny dowódca operacji, skrytykował wsparcie, jakie otrzymał od wywiadu w ogóle, a od CIA w szczególności. Chociaż twierdzenia Schwarzkopfa nie były wsparte przez innych przedstawicieli armii, to jednak autorytet zwycięskiego dowódcy zapewnił mu głos, którego nie można było zignorować.
Społeczność wywiadowcza uwzględniła jego wezwanie i zwiększyła wsparcie operacji wojskowych jeszcze przed wydaniem PDD-35. Na początku lat 90. XX w. przyszły sekretarz obrony, ówczesny dyrektor CIA Robert Gates powołał zastępcę dyrektora CIA do spraw wojskowych i Biuro Spraw Wojskowych, które miało ułatwić wsparcie CIA w planowaniu, ćwiczeniach i operacjach wojskowych. Koncentracja CIA na wspieraniu wojska była kontynuowana przez administrację Clintona, a ówczesny dyrektor John Deutch utworzył dyrekcję ds. Wsparcia wojskowego, którą bezpośrednio sobie podporządkował.
Pod koniec lat 90. XX w. niektórzy decydenci i eksperci ds. bezpieczeństwa narodowego wyrażali opinie podobne do stanowiska dyrektor Giny Haspel, że CIA zaniedbała klasyczne rzemiosło wywiadowcze (gromadzenie informacji i ich strategiczną analizę) z powodu zbytniej koncentracji na wspieraniu armii. Jednak po atakach z 11 września nikt już nie podzielał tych obaw, bowiem Stany Zjednoczone ruszyły na globalną wojnę z terroryzmem. Decydenci coraz bardziej koncentrowali się na działaniach taktycznych i operacyjnych. Zamiast zajmować się Rosją, Chinami czy innymi nieprzyjaznymi państwami, amerykańscy politycy mieli obsesję na punkcie niepaństwowego aktora i taktyki, którą zastosował ten aktor.
Koniec zimnej wojny sprawił, że agencja zawisła w próżni. Wypełniła się jej najważniejsza misja, zabrakło dobrze zdefiniowanego wroga. Tim Weiner w „Dziedzictwie popiołów” przytoczył symptomatyczną wypowiedź byłego dyrektora agencji Richarda Helmsa: „W drugiej wojnie światowe wiedzieliśmy, co było naszą motywacją: pokonać cholernych nazistów. W zimnej wojnie wiedzieliśmy, co było naszą motywacją: pokonać cholernych Rosjan. Nagle zimna wojna się skończyła i jaka jest motywacja?”. Doświadczeni oficerowie ruszyli do drzwi wyjściowych. Według Weinera w 1996 r. w centrum szkolenia do tajnych operacji CIA było tylko 25 rekrutów, a do końca 1998 r. agencja straciła około 1000 doświadczonych, doskonale wyszkolonych w wywiadowczej robocie oficerów.
Ataki z 11 września dały agencji wyraźny impuls, nową misję, ale taką, która odciągnęła agentów od tradycyjnego rzemiosła. Nowy wróg działał inaczej, terroryści nie chodzili na przyjęcia, a więc dla potrzeb wojny z terroryzmem szefowie w Langley porzucili konwencjonalne szpiegostwo i analizy na rzecz dronów i operacji paramilitarnych, które podobały się Białemu Domowi, zwłaszcza gdy mieszkał tam George W. Bush. CIA poważnie zaangażowała się w zabijanie, zacieśniając współpracę z NSA i Dowództwem Połączonych Operacji Specjalnych. Cel był jeden – ściganie i niszczenie terrorystów na całym świecie.
Skutki ataków z 11 września były dla CIA przepotężne. Agencja została publicznie obwiniona za niepowstrzymanie uderzeń na World Trade Center; następnie oskarżano ją o wspieranie błędnego przekonania, jakoby w Iraku była broń masowego rażenia. Krytyka w dużej mierze była niesprawiedliwa, ale zrobiła swoje – agencja przystąpiła do reorganizacji.
Umiejętności szpiegowskie nabyte w czasach zimnej wojny w nowej rzeczywistości okazały się mało przydatne. Brylowanie na przyjęciach i „przepytywanie” międzynarodowych VIP-ów nie było dobrym sposobem na terrorystów, którzy ukrywali się na wzgórzach i w jaskiniach na wrogich zazwyczaj terytoriach. Nowy sposób szpiegowania narzucali oficerowie wywiadu wojskowego DIA, którzy ruszyli w teren z glockiem na biodrze, w opancerzonych transporterach, strzeżonych przez uzbrojonych żołnierzy armii amerykańskiej.
W ciągu ostatnich 18 lat ten sposób myślenia o globalnej wojnie z terrorem i metody działania stały się w CIA obowiązujące. Agencja zrzucała systematycznie „zimnowojenny gorset”, a poczęła się specjalizować w zakupach sprzętu wojskowego. Zgodnie z dyrektywą prezydenta George'a W. Busha z 2004 r. o 50% powiększyła swoje szeregi pod kątem zwalczania terroru, angażując głównie operatorów ze znajomością „krytycznych” języków, jak np. arabski. Nabyła zdolności śledzenia i unicestwiania rozproszonego wroga prowadzącego asymetryczną wojnę. Gwoli historycznej prawdy należy zaznaczyć, iż „dziewictwo”, jeśli chodzi o fizyczną likwidację wroga, na większą skalę CIA straciła dużo wcześniej, bo na przełomie lat 50. i 60. XX w.: w Laosie, Wietnamie i wielu innych miejscach konfliktów. Współcześnie jednak dramatycznie zmieniły się proporcje pomiędzy działalnością militarną i paramilitarną a klasycznym, „wyrafinowanym” szpiegostwem.
Bardzo szybko wzrosło znaczenie Centrum Przeciwdziałania Terroryzmowi CIA (CTC). Wcześniej było postrzegane jako niewielka, niemal osobliwa komórka, z którą jeszcze w 2001 r. nie wiązano wielkiej przyszłości. Potem to nastawienie szybko się zmieniło. CIA wprawdzie nie podaje danych dotyczących liczby pracowników zwalczających terroryzm, ale w opinii ludzi z wewnątrz każdy nowo rekrutowany był gotów dołączyć do CTC. Z biegiem lat, wraz z eskalacją zagrożenia terrorystycznego, rosło zapotrzebowanie na oficerów agencji nie tylko w Afganistanie i Iraku, ale także w Syrii, Jemenie, Libii, Mali i innych krajach, gdzie sięgały macki ISIS i różnych odgałęzień Al-Kaidy. Można było odnieść wrażenie, iż cała agencja zmaga się z terroryzmem. Chociaż awans nie zależał wprost od służby w strefie zagrożonej terrorem, to – jak utrzymuje Alex Finley (How the CIA Forgot the Art of Spying, Politico Marzec/ Kwiecień 2017) – CV z zaznaczoną tam służbą wyglądało dużo lepiej.
Zauważalna stała się także zmiana kultury pracy. Szpiegostwo jest tradycyjnie praktyką tajną, która kwitnie w mglistym, mało przejrzystym środowisku. Szpiedzy lubią pracować w cieniu. Natomiast od kilkunastu lat w strefach wojennych oficerowie CIA współpracowali z personelem wojskowym, siłą rzeczy ujawniali się, coraz więcej czasu spędzali ze swoimi wojskowymi odpowiednikami, przejmowali wojskowe nawyki. Do agencji powoli zaczęła wkradać się militarna mentalność. Jak zauważa Finley: „po powrocie do siedziby głównej w Langley zaczęli pojawiać się oficerowie CIA ubrani w spodnie cargo i koszule under armour”.
Wraz ze zmianą misji i kultury Agencji zmieniali się także ludzie. Wojna z terrorem wykreowała prężnie rozwijający się prywatny wywiad, firmy bezpieczeństwa wewnętrznego i przemysł obronny. Wielu starszych i bardziej doświadczonych oficerów dołączyło do sektora prywatnego. Inni odchodzili na emerytury, nie wytrzymując biurokratycznych zmian, które ograniczały elastyczność, niegdyś tak mocno cenioną przez Agencję. Według T. Weinera w 2005 r. połowa personelu CIA – zarówno operatorzy, jak i analitycy – miała pięć lat doświadczenia w służbie lub mniej. Generacja młodych oficerów wywiadu była pod dużym wpływem nowej kultury, a teraz po 14 latach ci sami oficerowie z pewnością obejmują stanowiska kierownicze i szkolą młodszych agentów. Wojna z terrorem to wszystko, co znają.
Paradoks tej transformacji polega na tym, iż amerykańscy przeciwnicy z okresu zimnej wojny pozostali na stanowiskach. Podczas gdy Amerykanie zwrócili uwagę na inne części świata, rosyjscy wywiadowcy doskonalili się w tradycyjnym szpiegowskim rzemiośle. Rosja przez ostatnie kilkanaście lat odbudowywała swoje imperium i dyskretnie podmywała fundamenty zachodniej demokracji. Zaatakowała w cyberprzestrzeni, wpływała na kampanię prezydencką. CIA i inne służby będą musiały zmierzyć się z tego rodzaju zagrożeniem. Jednak ustalenie, kto i dlaczego zamawia takie ataki, i kto je finansuje, wymaga wywiadu opartego na źródłach osobowych.
Istnieje obawa, że CIA zapomniała, jak się pozyskuje i prowadzi cenne źródła, w czasach, gdy dobrze finansowany i bezwzględny aparat bezpieczeństwa Rosji stanowi coraz większe zagrożenie. Aby odnieść sukces w konfrontacji ze starym wrogiem, agencja będzie musiała „odkurzyć” niektóre z porzuconych metod i technik. Jednak, czy po latach zmagań z terroryzmem będzie ją na to stać?
CIA wygląda dziś zupełnie inaczej niż w okresie zimnej wojny. Transformacja była konieczna, biorąc pod uwagę naturę zagrożenia terrorystycznego. Jednak globalne zagrożenia zmieniają się i istnieje obawa, że znaczna część wiedzy instytucjonalnej na temat prowadzenia tradycyjnych operacji szpiegowskich, która będzie konieczna w nowym środowisku, zniknęła.
Reformy CIA nie ułatwia sam prezydent D. Trump, który wysyła wciąż sprzeczne sygnały w sprawie Rosji. Społeczność wywiadowcza USA ma jednak świadomość, że Rosja nadal będzie potężnym przeciwnikiem, którego plany i zamiary będą musiały być rozpracowywane, nawet jeśli obecny prezydent nie jest nimi zainteresowany. Znalezienie odpowiedzi na pytanie, co robi i dokąd zmierza Putin oraz jego towarzysze, będzie wymagało użycia wielu narzędzi wywiadowczych, a źródła osobowe jawią się tu wręcz jako niezbędne.
CIA z pewnością dysponuje źródłami osobowymi, ale pozyskiwanie nowych staje się prawdziwym problemem. Nie jest łatwo przekonać ludzi, aby zaryzykowali swoją reputację, rodzinę, pracę, a czasem życie i podzielili się tajnymi informacjami z zagranicznym rządem. Przy obecnej administracji Trumpa zadanie to jest wyjątkowo trudne. Wynika to z faktu, że najlepsze źródła nie są motywowane pieniędzmi, ale słuszną ideą. Może to być pogarda dla systemów autorytarnych i pragnienie liberalnej demokracji. Podczas zimnej wojny różnica między amerykańskim a sowieckim systemem politycznym była oczywista – imperium zła było jedno. Dziś trudno sobie wyobrazić pozyskanych agentów ryzykujących życie dla amerykańskiego prezydenta, który stanął w obliczu poważnych, powtarzających się pytań o jego niejasne związki z Rosją. Dla prezydenta, który Władimirem Putinem jest wręcz zafascynowany.
CIA, rzecz jasna, nie działa w próżni, ma sojuszników. Problem jednak w tym, iż sojusznicy ci coraz mniej entuzjastycznie dzielą się informacjami z krajem, którego prezydent budzi nieufność. Brytyjski oficer wywiadu na kilka dni przed zaprzysiężeniem Trumpa powiedział „Sunday Times” , że dopóki MI6 nie ustali, czy Trumpowi i członkom jego zespołu można ufać, będzie się powstrzymywał od takiej wymiany. Mówiąc wprost, chodziło o ryzyko ujawnienia źródeł. Mniej więcej w tym samym czasie izraelska gazeta „Yediot Ahronot” donosiła, że przedstawiciele wywiadu Izraela obawiają się, iż ściśle tajne informacje, które zostały ujawnione Stanom Zjednoczonym, będą wyciekały do Rosji, a w następstwie do jej bliskiego sojusznika – Iranu.
Paranoja? Przesada? Być może, ale jeśli D. Trump będzie nadal chwalił i schlebiał Putinowi i innym dyktatorom oraz podkopywał instytucje europejskie, takie jak NATO czy Unia Europejska, musi liczyć się z nieufnością ze strony sojuszników, co w najgorszym wypadku może skutkować zamrożeniem współpracy wywiadowczej.
CIA znalazła się obecnie w bardzo trudnym położeniu. Jej funkcjonariusze z pewnością mają świadomość, że istnieje potrzeba zmian, a dalsze bieganie z pistoletem w garści za terrorystami trzeba zostawić innym. Rozumie to dyrektor CIA Gina Haspel, która w Agencji przesłużyła 35 lat, a więc pamięta i lata zimnej wojny, i ostatnie dwie dekady zmagań z terrorem. Z pewnością więc dobrze wyczuwa sytuację, w jakiej znalazła się podległa jej instytucja.
Potwierdziła powrót do źródeł, do głównej misji CIA – gromadzenia aktualnych i wiarygodnych danych wywiadowczych wspierających polityków w ich decyzjach. Akcentuje przede wszystkim potrzebę większej dywersyfikacji działań. Dostrzega rosnące zagrożenie ze strony aktorów państwowych, jak Rosja, Chiny, Iran i niepokoi ją luka w podstawowym rzemiośle, a więc w gromadzeniu informacji. Konsekwencją odwrócenia proporcji i nacisku na zasypywanie luk informacyjnych ma być stałe zwiększanie liczby oficerów stacjonujących za granicą. Na tym polega misja zagranicznego wywiadu – większa obecność na świecie warunkuje dopływ informacji. Dyrektor CIA zapowiedziała też większe inwestycje w doskonalenie języków obcych jako podstawowego atrybutu agentów CIA. Winni oni być lepiej przygotowani do pracy w odmiennych kulturowo środowiskach. Haspel chce odwrócić kadrowe proporcje. Upraszczając, dzisiaj CIA musi stawiać przede wszystkim na agentów, którzy potrafią bywać na przyjęciach i wykorzystywać je dla swoich celów. Innymi słowy, potrzebuje w większym stopniu Jamesa Bonda, a w mniejszym stopniu Jasona Bourne`a.